Sprzęt via ferrata
15 lutego 2023Batura Muztagh Pakistan 2011
23 lutego 2023
ALEKSANDER KUZNIECOW | A W DOLE SWANECJA | GRUZIŃSKA GOŚCINNOŚĆ | GRUZJA | LENTHEKI | OPOWIEŚCI O GRUZJI | SAKARTVELOS GAUMARJOS | SAKARTWELOS GAUMARDŻOS | SWANECJA | SWANECJA DOLNA | SWANECJA GÓRNA | SWANETIA | SWANOWIE |
Gruzja, Swanetia 2008
Staliśmy jak wryci. W normalnej sytuacji każdy z nas zerwałby się natychmiast i podbiegł z pomocą. Nikt przecież, kto ma w sobie choć odrobinę współczucia, szczególnie w takim miejscu, nie przeszedłby obok tego tak obojętnie. Jakże to odmówić pomocy? Tak stać jak słup soli i przyglądać się obojętnie? Ale... to byłoby w normalnej sytuacji. A to co właśnie obserwowaliśmy nie było normalne. Co więcej, to było na swój wyjątkowy sposób wręcz szokujące, może właśnie dlatego staliśmy jak kołki bez ruchu, bez drgnięcia, bez najmniejszego nawet dygnięcia na jej drewnianej, skrzypiącej galerii. Czterech młodych facetów i ona. Ona i jej stare, trzeszczące schody.
Pamiętam, że gdy po powrocie ze Swanetii, z Gruzji do Polski opowiadałem o gruzińskiej gościnności, i gdy wspominałem o tym zaskakującym wydarzeniu, część słuchających osób lekko pukała się w czoło. Konfabulancie, nadmiernie nakładasz kolor na tę opowieść, niektórzy zapewne tak myśleli, ale ja, gdy ktoś po prelekcji mnie pytał, czy faktycznie tak było, zawsze tylko przytakiwałem ramionami na potwierdzenie. I chociaż nie udało nam się tego inaczej uwiecznić, jak tylko w ulotnej pamięci – a więc pamięci, która teraz, po bez mała piętnastu latach, gdy poprawiam ten podstarzały tekst, płata mi figle – klnę się na moją ulubioną linę wspinaczkową, że to wszystko faktycznie miało miejsce.
Staruszka na moje oko miała chyba z osiemdziesiąt lat. Starzy ludzie na głębokich wsiach, gdy są u schyłku swoich dni, naprawdę są starzy. Moja babcia ma dziewięćdziesiąt osiem lat. Całe swoje życie pracowała na roli, ciężko, w znoju, w pogodę i niepogodę, i ten trud jakoś tak fajnie ją przeprowadził przez życie. Trudy ciężkiej pracy na roli mają w sobie coś niesamowitego, coś długowiecznego. I chociaż pozory mogą zawsze mylić, na pewnym etapie życia nie da się ukryć starości. Babciną chustą można zamaskować siwe włosy, ale na starczej twarzy zawsze widać wyraźnie czas, który upłynął. Mimo głębokich, starczych bruzd świadczących o długim życiu, gruzińska babcia nadal miała w sobie dużo pozytywnej energii – chodziła przy nas uśmiechnięta, chociaż w kącikach jej oczu, gdy przestawała mówić i spoglądała w dal, można było dostrzec długo trenowaną zadumę. Taka zaduma pojawia się, gdy przez wiele długich lat pozostajemy sami. Nie sposób ją wtedy wymazać z oczu.
Oczy pozostają poza zasięgiem woli. Bo oczy to zwierciadło duszy, a dusza nie jest własnością człowieka i nie mamy nad nią władzy.
Gdy kilka minut wcześniej do naszych uszu dobiegały dźwięki wyraźnej krzątaniny, nikt z nas nie przypuszczał, że będziemy świadkami takiej sceny. Staruszka nie sprawiała wrażenia zmęczonej, ale dom, w którym żyła od wielu lat, swój świetny czas miał bardzo daleko za sobą - przy każdym jej głuchym stąpnięciu schody jękliwie trzeszczały. Staruszka powoli i uparcie wspinała się po skrzypiących schodach, a my staliśmy jak wryci. Nie znam się na tych rozmiarach, ciężko mi powiedzieć ile centymetrów ma jeden cal, ale odbiornik, który niosła, musiał ich mieć ze dwadzieścia. Moi rodzice przecież kiedyś taki mieli – czarno-biały, z trzema guzikami, które trzeba było mocno wcisnąć, żeby przeskoczył kanał. Tak, nad wyraz gościnna babcia niosła po schodach stary, rosyjski telewizor.
Gruzja to kraj, w którym gość jest katalizatorem wydarzeń. Gość wywołuje amok. I to zarówno gość planowany, jak i ten, który trafia w to miejsce przypadkowo. Gruzini wiedzą, że mają opinię najbardziej gościnnego narodu pod słońcem (…) starają się dorastać do tego stereotypu, wkładając w to dużo ciężkiej pracy. Czy jest to na pokaz? Nie sądzę. A może mają w tym swój ukryty interes? Spotkałem się w Polsce z takimi opiniami, i w większości przypadków były one niesprawiedliwe. Nasza Pani choć biedna, serce dla swoich gości miała wielkie, i niosła naprawdę ciężki telewizor. Nigdy nie oceniaj po wyglądzie. Bogate serce może ukrywać się pod nędznym płaszczem.
Nerwowo spojrzałem na Tomka. Jego aparat fotograficzny nawet nie drgnął. Mój również milczał, ale jakoś nie miałem odwagi po niego sięgnąć. To była jej druga próba. Pierwsza próba miała miejsce kilkadziesiąt minut wcześniej i zakończyła się fiaskiem. Mimo usilnych prób, jej stare tranzystorowe radio nie wydawało z siebie dźwięku. Niezrażona niepowodzeniem, wciąż chcąc się upodobać swoim gościom, zeszła na dół i po chwili przyniosła telewizor. I on milczał. Milczeliśmy również my, świadomi doniosłości chwili. Każde zbędne słowo mogło zburzyć tą dziwną, pełną pietyzmu atmosferę. Nie było w tym kiczu. I nie chcieliśmy być gruboskórni. Nie mogliśmy być, ponieważ szok, który u nas wywołała, wciąż trzymał naszą czwórkę w oniemieniu. Staruszka wreszcie dała za wygraną, usiadła i zaczęła swoją opowieść łamanym gruzińsko-rosyjskim.
Od dłuższego czasu zamieszkiwała opuszczone schronisko turystyczne – turbazę. Jej dzieci wyemigrowały do Ameryki za lepszym światem, a ona została sama.
- Dobrze zrobili - mówiła. – Tam mają lepsze życie... ale... - tu na chwilę jej głos się załamał - już niebawem mnie odwiedzą, wiecie... prawda?
Jej ostatnie słowa były niczym imperatyw. Skinęliśmy posłusznie głowami. Gdy wypowiadała te ostatnie słowa, mimo lekkiego zawahania, na jej twarzy pojawił się promienisty uśmiech. I my się uśmiechnęliśmy. Po chwili spochmurniała, machnęła nerwowo ręką, ale jakby od niechcenia, chyba bardziej do swoich myśli, niż do wypowiedzianych słów. Po chwili wstała i pospiesznie ruszyła w stronę otwartych drzwi domu. Dźwięk pracującego auto fokusa wyrwał mnie z zawieszenia. Tomek złapał za aparat, ale i tym razem był spóźniony.
– Idę – powiedział Tomek, po czym wstał i ruszył z aparatem fotograficznym w kierunku otwartych drzwi. Po kilku minutach wrócił z dwoma wyszczerbionymi talerzami, na których leżały świeże śliwki, podstarzały biały ser, dość twardy i wysuszony, oraz dziwnie smakujące powidła.
– To wszystko co ma.
– Co?
– Jej lodówka jest pusta.
– Ale, że co... nie ma jedzenia? – Z niedowierzaniem zapytał Damian. Tomek tylko wzruszył ramionami i po chwili dodał.
– No tak, przyniosłem wszystko co miała schowane w lodówce.
Cóż. Swanowie to naród niebogaty. Co można wycisnąć ze skał leżących pod samym niebem? Jęczmień, ziemniaki, maleńkie krowy i chude świnie, a gdy jest dużo słońca, nawet trochę owoców. Lato jest tu krótkie, a zima bywa długa i surowa. Naprawdę surowa. Co innego w dolinach na zachodzie kraju, gdzie wzburzona rzeka Inguri rozlewa się na żyzne gleby. Tam wszystkiego jest pod dostatkiem. A w górach życie zawsze było ciężkie. Może to i dobrze? Trudne warunki uczą pokory, rozwijają hart ducha i ciała, i wciąż pozwalają cieszyć się drobnostkami. Szczerze i autentycznie.
Do babci trafiliśmy całkiem przypadkiem. Staruszka wypatrzyła nas na tarasie swaneckiej wieży, gdy bezradnie, niczym dzieci we mgle, kręciliśmy się przy zaryglowanych drzwiach. W Lentheki (Dolna Swanetia) ostała się tylko jedna taka konstrukcja, a człowiek, który miał do niej klucze, był nieobecny. Gdy mieliśmy już odejść, z drewnianego domu u podnóża wieży wyszła ona. Od razu, bez wahania zaprosiła nas do środka. A my zaintrygowani, wciąż wierząc, że uda nam się dostać do wieży, przyjęliśmy zaproszenie. Gdybyśmy odmówili, byłaby to dla niej zniewaga. Gościny nie wolno odmawiać, bowiem dla każdego Gruzina gość jest prezentem od Boga. Co ciekawe, ta gruzińska gościnność rozciąga się również na wrogów. Gdyby wróg zapukał i przekroczył próg gruzińskiego domu, i gdyby nawet przyniósł gospodarzowi na talerzu głowę jego syna, nie wolno mu wyrządzić krzywdy. Nie wtedy, gdy przychodzi w gościnę. Brzmi to trochę jak fantasmagoria, ale tak właśnie jest, albo tak właśnie kiedyś było. Dom to świętość, którą celebruje wspólny posiłek.
Aleksander Kuzniecow, alpinista i naoczny świadek gruzińskiej gościnności, napisał kiedyś: Gospodarze jak zawsze, podając na stół to co mają najlepszego, przepraszają za liche przyjęcie, za skromne ugoszczenie, chociaż wszyscy wiedzą, że sami nie co dzień widzą takie jedzenie. Znając ten obyczaj jesteśmy pewni, że naprawdę nic więcej nie mają.
Z talerza szybko zniknęły śliwki. Maczane w słonych powidłach smakowały osobliwie, a ser był stary i wysuszony, ale i jego spróbowaliśmy. Brakowało tylko chleba.
– Wyciągnij nasz – zarządził Tomek. No i wyciągnąłem. Widok chleba sprawił jej przyjemność. Staruszka uśmiechała się i z aprobatą kiwała głową, a my chcąc podtrzymać rozmowę, wskazaliśmy jej urokliwą, białą cerkiew na szczycie wysokiego wzgórza.
– Zaprowadzę was tam – rzekła bez wahania i zaprowadziła, dziarskim krokiem, w domowych kapciach po błotnistej drodze, trzymając tempo i wcale, ale to wcale się nie męcząc. Gdy doszliśmy do tej urokliwej cerkwi zaprosiła nas do środka, w milczeniu pokazała wnętrze, po czym zapaliła kilka modlitewnych świec na progu świątyni i oddała się modlitwie. Gdy obserwowaliśmy ją w tej pełnej skupienia medytacji, z oddali dało się słyszeć donośne nawoływanie. Pod rozłożystym drzewem, przy wielkim drewnianym stole, kilkanaście metrów od cerkwi, siedziało dwóch starszych Gruzinów. Sakartvelos Gaumarjos (czyt. sakartwelos gaumardżos), wznieśmy toast za Gruzję! I wznieśliśmy mnóstwo toastów, ale to już całkiem inna historia.
Kilka słów wyjaśnienia do opowieści o Gruzji i Swanetii
W 2008 roku, na miesiąc przed wybuchem wojny pomiędzy Gruzją a Rosją (konflikt o Abchazję Południową), z grupą kolegów z Klubu Wysokogórskiego Kraków wybraliśmy się do Gruzji na miesięczny wyjazd wspinaczkowy. Celem naszej wyprawy górskiej były Góry Swaneckie w Swanetii (Swanetia, zwana również Swanecją, podzielona jest na Swanetię Dolną i Swanetię Górną), aklimatyzacja na najwyższym szczycie pasma Gór Swaneckich Laila Lekheli (4009 m. n.p.m.), a następnie, mając już aklimatyzację planowaliśmy udać się na Kazbek (5054 m. n.p.m.). Był to nasz pierwszy pięciotysięcznik w ogóle.
W Gruzji spędziliśmy przeszło miesiąc doświadczając niesamowitej gościnności ze strony lokalnej społeczności. Naszą górską wyprawę rozpoczęliśmy od odwiedzenia Swanetii Dolnej, a dokładnie, od przyjazdu do miejscowości Lentheki, z której to wyruszyliśmy w długą i męczącą podróż. Z plecakami ważącymi przeszło 30 kilogramów wędrowaliśmy wiele dni kierując swoje kroki właśnie na Lailę Lekhlei (4009 n.). Podczas tej niesamowitej podróży na swojej drodze napotykaliśmy wielu wspaniałych ludzi, a więc lokalnych mieszkańców, pasterzy wypasających owce i krowy, oraz dwie niewielkie grupy czeskich trekkerów. Pierwsza Historia Swaneckiej Gościnności to artykuł rozpoczynający serię opowieści o Gruzji.
W artykułach wielokrotnie cytuję książkę o Gruzji pt. „A w dole Swanecja” Aleksandra Kuzniecowa (pisarz, alpinista, radziecki mistrz sportu). Moim zdaniem to jedna z najlepszych książek o Gruzji, ponieważ nie ma ona charakteru przewodnika po Gruzji, nie jest zatem nudna, a jest niezwykle pięknie napisaną opowieścią literacką o doświadczeniach autora podróżującego właśnie po gruzińskiej Swanetii.