
Pierwsza historia swaneckiej gościnności – Gruzja
20 lutego 2023
Ekspedycje Kulinarne KW Kraków – jedzenie w górach
7 marca 2023
| DZIEWICZE GÓRY | GILGIT - BALTISTAN | GÓRY KARAKORUM | KARAKORUM HIGHWAY | KASZMIR | NIEZDOBYTE SZCZYTY | KLUB WYSOKOGÓRSKI KRAKÓW | PAKISTAN | SATH MARAU | WYPRAWA EKSPLORACYJNA | WSPINACZKA WYSOKOGÓRSKA | WYPRAWA WYSOKOGÓRSKA |
Spis treści
- 1. Moskiewski prolog
- 2. Podróż. Indyjskie koleje losu
- 3. Pakistan. Karakorum Highway. KKH
- 4. Z Gilgit do Baru. Góry Karakorum. Pakistan
- 5. Krótki rys historyczny Gilgit - Baltistan
- 6. W drogę póki słońce za horyzontem
- 7. Sath Marau
- 8. Obozy pracy
- 9. Wspinanie. Praca czyni wolnym
- 10. 33 godziny lodowej akcji
- 11. Podsumowanie wspinaczek
- 12. Krotka historia eksploracji kotła lodowcowego Sath Marau
- 13. Szahid Alam Nagari
- 14. Powrót do domu. Wszystkie drogi prowadzą do...
Niniejszy artykuł pierwotnie opublikowany został w Magazynie Górskim nr 79, w marcu 2012 roku. Na okładce magazynu znalazło się zdjęcie ze mną w roli głównej. Zdjęcie wykonane zostało tuż pod przełączką po wspinaczce lodową nitką na dziewiczym szczycie Koti Chokk (ok. 5970 m.). W tym miejscu mieliśmy już za sobą około 900 metrów wspinania.
W trakcie składu tekstu informacja o tym, że zdjęcie ze mną pojawi się na okładce magazynu utrzymywana była w tajemnicy. Pamiętam, że gdy otrzymałem egzemplarze autorskie szok, jaki doznałem, utrzymywał się przez cały dzień. Dziękuję redakcji Alpin Media za tą niezwykłą pamiątkę, która do dnia dzisiejszego sprawia, że uśmiecham się na to wspomnienie.
Zdjęcie okładki wykorzystane zostało przeze mnie później podczas montażu filmu "Ekspedycje Kulinarne KW Kraków. Pakistańskie reminiscencje". Film dostępny jest na blogu w sekcji Film. Film górski.

1. Moskiewski prolog
Z każdą godziną przestrzeń lotniska stawała się coraz bardziej przyjazna. Leżeliśmy na wykładzinie pawilonu D, wciśnięci w kąt. Była godzina 23:00. Wyizolowana ścianami przestrzeń dawała pozorne poczucie intymności. Oswajaliśmy hol, który przez kolejne dwadzieścia godzin miał być świadkiem naszej obecności. Byli też inni ludzie, podobni do nas, i równie unieruchomieni oczekiwaniem na swój lot. Część z nich spała na wykładzinie, a ci co czuwali, niczym lunatycy zawieszeni między snem a jawą, snuli się bez celu po korytarzach Szeremietiewa. Oswajali hol. Był 26 lipiec 2011 roku. Początek naszej wyprawy wysokogórskiej, której celem były dziewicze wierzchołki w otoczeniu lodowca Sath Marau, w podgrupie górskiej Purian Sar, w regionie Batura Muztagh West (Karakorum Zachodnie) w Pakistanie.
Chłopaki spali, a ja leżałem na wykładzinie i zapamiętywałem wciąż te same twarze. Cóż innego można robić, gdy sen przychodzi bardzo opornie. Można iść na spacer, ale po paru godzinach zna się już wszystkie istotne miejsca. Kilka metrów dalej stara Chinka ćwiczyła Tai Chi. Jej naturalne i niewymuszone ruchy przyciągały uwagę. Była pełna harmonii i łagodności. Po chwili poddałem się jej hipnotycznym gestom. Zapadłem w głęboki stan zadumy, który leniwym nurtem niósł mnie przez kolejne etapy naszej podróży. New Delhi, Amritsar, skrawek niczyjej ziemi Attari – Wagah, Islamabad, Karakorum Highway, Gilgit, wioska Bar, trekking z tragarzami i wreszcie upragniona wspinaczka wysokogórska. Tyle miejsc, tylu niezwykłych ludzi.
Informacje praktyczne: wiza pakistańska
Planując wjazd do Pakistanu od strony indyjskiej konieczne jest wcześniejsze posiadanie wizy. Zdobycie wizy w Delhi graniczy w zasadzie z cudem. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest staranie się o wizę w ambasadzie pakistańskiej w Warszawie. Na wizę czeka się standardowo dwa tygodnie, ale możliwe jest uzyskanie wizy w ciągu jednego dnia (kilku godzin). Wszystko zależy od humoru ambasadora i determinacji proszącego o wizę.

2. Podróż. Indyjskie koleje losu
Na twarzach naszych współpasażerów widać było strach. Mimo niezadowolenia, nikt nie odważył się odmówić 10 rupii haraczu. Niektórzy dawali więcej. Była to i tak niewielka cena za błogosławieństwo, a jeszcze mniejsza za uniknięcie klątwy. W Indiach uważa się, że ci ludzie obdarzeni są nadprzyrodzonymi mocami, które mogą zapewnić płodność, oddalić nieszczęście, czy też usunąć najzwyklejszy pech. Za swoją usługę nachalnie żądają zapłaty, a gdy spotykają się z odmową lub złym traktowaniem potrafią rzucać klątwy i publicznie się obnażać.
Z niedowierzaniem obserwowaliśmy jak transwestyta (Hidźra) sprawnie podliczał pieniądze. Indie to chyba jedyne takie miejsce, w którym można spotkać tyle sprzeczności. Dziesięć minut wcześniej przez wagon pociągu przeczołgał się chłopak chory na atrofię. Wlókł za sobą chude jak patyki nogi i nikt nie dał mu jałmużny, a tymczasem postawny facet w kobiecych ciuszkach zbierał obfite żniwo!
Do Amritsaru dotarliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem, a następnego dnia po noclegu w hotelu, wynajętą taksówką dotarliśmy na przejście graniczne. Rozgrzane powietrze falowało nad skrawkiem ziemi rozdzielającej Indie i Pakistan. W oddali widzieliśmy uzbrojonego strażnika, który skryty w cieniu budynku uważnie nam się przyglądał. Strefa buforowa – niczyja przestrzeń rozdzielająca dwa skłócone ze sobą kraje miała szerokość kilkuset metrów. Wystarczająco dużo, żeby się bronić, i wystarczająco mało, żeby szybko przekroczyć granicę wroga. Każda ze stron była czujna. Po godzinie wypełniania papierków wreszcie przekroczyliśmy granicę. Pakistan przywitał nas pustynnym krajobrazem. Był 30 lipca. Wyprawa wysokogórska zaczynała nabierać rumieńców.
Informacje praktyczne: przejście graniczne Attari - Wagah
Wagah - małe miasteczko na granicy Indii i Pakistanu jest jedynym, otwartym drogowym przejściem granicznym, łączącym oba zwaśnione kraje. Granicę przekroczyć można jedynie między godziną 8 a 15. Po godzinie 17 rozpoczyna się tu niezwykła ceremonia (teatralna demonstracja sił), podczas której żołnierze obu stron, ubrani w galowe mundury, defiladowym krokiem przygotowują się do symbolicznego zamknięcia granicy i zaciągnięcia flagi. Na granicy istnieje możliwość wynajęcia tragarzy, którzy za drobną opłatę przeniosą bagaż przez strefę buforową. Uwaga, indyjscy tragarze niosą bagaże tylko do pakistańskiej bramki, i to samo się tyczy tragarzy z drugiej strony. W związku z tym konieczne jest dwukrotne wynajęcie tragarzy.
3. Pakistan. Karakorum Highway. KKH
Mówi się, że każdy, kto był w Pakistanie powinien przynajmniej raz w życiu przejechać się „autostradą przyjaźni” (ang. Friendship Highway). Karakorum Highway, droga łącząca Abbottabad (Pakistan) i Kaszgar (Chiny) wybudowana została w 1986 roku, po 20 latach ciężkich, inżynieryjnych robót. Wytyczenie KKH było nie lada wysiłkiem, bowiem w środkowej części droga wykuta jest w granitowej skale i biegnie często nad olbrzymimi przepaściami. Jej niezwykłość podkreśla fakt, że przecina ona trzy najwyższe na świecie pasma górskie – Himalaje, Karakorum i Hindukusz. W niektórych przewodnikach turystycznych te tysiąc trzysta kilometrów wąskiej drogi określanych jest, z pewną dozą przesady, jako ósmy cud świata. Być może jest to spore nadużycie, ale jednego nie można odmówić KKH – to jeden z najważniejszych szlaków handlowych współczesnej Azji, który oferuje niezapomnianą przygodę.
Zapadał już zmrok, gdy wynajętym od agencji Adventure Tour Pakistan busem dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. Byliśmy w Kohistanie, prowincji północnego Pakistanu, którą postrzega się, jako najbardziej niebezpieczne miejsce podczas całej podróży. Z niepokojem obserwowaliśmy ożywioną rozmowę naszego kierowcy z uzbrojonym policjantem. Oficer dawał jasno do zrozumienia - dalsza podróż bez policyjnej obstawy jest niemożliwa. Mimo opóźnienia, byliśmy wdzięczni policjantom za ich upór, bowiem w pamięci wciąż mieliśmy mrożącą krew w żyłach opowieść Kuby. To właśnie tutaj w 2007 roku Kuba i inni pasażerowie linii autobusowej Natco Bus zostali brutalnie obrabowani przez uzbrojonych w broń bandytów.
Kolejne godziny nocnej podróży przez Kohistan były prawdziwym kalejdoskopem wydarzeń, w którym tylko surowe otoczenie nie ulegało zmianie. Zmieniali się natomiast sami policjanci, ich środki transportu, oraz przeszkody napotykane na drodze. Karakorum Highway to prawdziwy sprawdzian dla pojazdów. Niestety, większość zdezelowanych, kolorowych ciężarówek przemierzających KKH psuje się dokładnie tam, gdzie nie powinny – a to na wąskim zakręcie, innym razem na oberwanym moście, czy też podczas przekraczania koryta górskiego potoku.
Wreszcie koło godziny drugiej w nocy policyjna sztafeta dobiegła końca. Osiągnęliśmy Chillas. Na karku mieliśmy kilkanaście godzin męczącej podróży, a kolejny dzień wcale nie zapowiadał się lepiej – do Gilgit było wciąż 10 godzin jazdy.
Informacje praktyczne: podróż z Islamabadu do Gilgit lub Skardu
Droga lądowa to zdecydowanie najtańszy sposób. Do dyspozycji mamy kilka linii autobusowych oraz licznie kursujące prywatne marszruty. Podróż trwa około 28 – 30 godzin. Inną opcją wartą uwagi jest wynajęcie prywatnego busa np. od agencji turystycznej.
Droga powietrzna to zdecydowanie najszybsza opcja. Niestety, nie jest ona pozbawiona wad. Bilety na lot są często wcześniej zarezerwowane (konieczna rezerwacja z wyprzedzeniem, np. przez agencję), a samolot, mimo posiadanej rezerwacji, może nie wystartować. O tym czy samolot poleci czy też nie decyduje pilot, po wcześniejszej analizie aktualnych warunków pogodowych (w Gilgit, Skardu). Załamanie pogody (np. niski pułap chmur, deszcz, silny wiatr) wyklucza bezpieczne lądowanie w terenie górzystym i nie jest to zjawisko rzadkie.

4. Z Gilgit do Baru. Góry Karakorum. Pakistan
To był początek Ramadanu. Posępne miny mijanych na ulicy Pakistańczyków dobitnie świadczyły o rygorze, jaki panuje w okresie świętego postu. Wszyscy byli głodni, mimo że na ulicach było bardzo dużo jedzenia. Drugi dzień Ramadanu niczym się nie różnił od najzwyklejszego dnia w roku. Może tylko pod jednym względem był inny – nikt nie jadł, nie pił, ani nie palił tytoniu. W Madina Guest House, w którym zatrzymaliśmy się wisiała sugestywna karta. Sierpień jest miesiącem święta Ramadan. W tym okresie muzułmanom od świtu do zmierzchu nie wolno jeść żadnych posiłków. Prosimy o uszanowanie naszego święta i niespożywanie jedzenia na ulicach Gilgit. Dopiero po godzinie 19, gdy cichnie ostatni modlitewny śpiew muezina całe Gilgit rusza na wielką ucztę - Allah nie widzi, można jeść. W tym czasie handel zamiera, a bary i restauracje zapełniają się ludźmi, którzy nagle zaczynają się uśmiechać.
Drugi sierpnia spędziliśmy na zakupach dużej ilości jedzenia, które miało stanowić naszą górską dietę. Pięć 23 kilogramowych konopnych worków dało nam pewność, że z głodu nie powinniśmy umrzeć. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór przyjechał po nas Jawed (kuzyn naszego przewodnika), z którym udaliśmy się do wioski Bar, malutkiej pasterskiej osady, zamieszkałej przez szyickich pasterzy.
Droga była niezwykle kręta i przepaścista. W zasadzie była to bardziej ścieżka, na której nie było możliwości minięcia się z pojazdem jadącym z naprzeciwka. W samochodzie siedział Szachid (nasz przyszły przewodnik) zabrany z wioski Chalt, i prowadził ożywioną dyskusję z Kubą. Znali się z 2007 roku, i dzięki temu – będąc jeszcze w Polsce –mieliśmy zaklepanych tragarzy po cenie niższej, od tej, którą zaproponowała nam agencja. Po kilku godzinach brawurowej jazdy w końcu dotarliśmy do celu. Ugoszczeni w domu Jaweda rozpoczęliśmy trudną sztukę negocjacji. Do ustalenia były limity wagowe dla tragarzy, cena za jeden odcinek drogi do bazy, oraz wszelkie inne elementy składające się na skomplikowaną logistykę wyprawy. Następnego dnia wszystko się zaczęło. Wreszcie ruszyła dwudniowa karawana ku ośnieżonym szczytom Karakorum! Eksploracyjna wyprawa wysokogórska na niezdobyte szczyty w Karakorum nabierała rozpędu.
5. Krótki rys historyczny Gilgit - Baltistan
Gilgit – Baltistan (kiedyś: Northern Areas) jest prowincją zajętego w 1947 r. regionu Kaszmiru (Kashmir and Jammu) ze stolicą w mieście Gilgit. Po rozpadzie imperium brytyjskiego na subkontynencie indyjskim utworzone zostały dwa niezależne państwa – Indie i Pakistan. Oba konstytuujące się państwa rościły sobie prawo do posiadania ziem, nad którymi wcześniej kontrolę sprawowali Brytyjczycy. W związku z tymi pretensjami na forum międzynarodowym podjęta została decyzja, że podział terenów dokona się według określonych kryteriów.
O przynależności poszczególnych prowincji zadecydować mieli mieszkańcy w drodze plebiscytu, a w przypadku suwerennych księstw ich władcy (wciąż jednak zgodnie z wolą ludu). I tak w drodze powszechnego referendum, tereny, na których dominowała religia Islamu przypadły Pakistanowi, a obszary zamieszkiwane przez większość wyznawców hinduizmu włączone zostały do Indii. Niestety, rozwiązanie to, z pozoru słuszne, stało się przyczyną konfliktu indyjsko-pakistańskiego o Kaszmir, bowiem hinduski władca Hari Singh (pragnął zachować władzę, którą i tak potem utracił), wbrew większości muzułmańskiej, zdecydował się na akcesję Kaszmiru do Indii (w tym regionu Gilgit – Baltistan).
To dało pretekst Indiom do wysłania na terytorium Kaszmiru swoich wojsk, które rozpoczęły postępującą okupację kraju. Agresywna polityka hindusów wywołała natychmiastową falę sprzeciwu muzułmanów. Pakistańska władza widząc bezskuteczność swoich protestów na forum międzynarodowym, postanowiła siłą wkroczyć na część przynależnych im w plebiscycie ziem. Doszło do wojny między obu krajami. Dopiero interwencja ONZ w 1948 doprowadziła do zawieszenia broni i ustalenia tymczasowych granic.
Przez kolejne dziesiątki lat oba kraje jeszcze wielokrotnie sięgały po broń, wzajemnie się oskarżając o szpiegostwo, akcje dywersyjne, zamachy terrorystyczne, których celem była destabilizacja wrogiego państwa. Niestety, do dnia dzisiejszego na szczeblu politycznym konflikt ten pozostaje nierozwiązany. Obie strony szczerzą do siebie zęby, a lokalna społeczność cierpi, bowiem scentralizowana władza nie dostrzega, albo nie chce dostrzegać potrzeb tego odległego regionu.
6. W drogę póki słońce za horyzontem
Było już późne popołudnie, gdy dotarliśmy do Birgarbari, małego pasterskiego szałasu, otoczonego zewsząd górskimi halami. To właśnie w tym miejscu, przez kilka miesięcy w roku górale wypasają owce i kozy, wyrabiają ser i inne wyroby mleczne, które później sprzedawane są na targach w dużych miastach. Sprzedawane jest również mięso, które stanowi jeden z podstawowych składników diety lokalnej społeczności.
Ci ludzie żyją również z rolnictwa. Dzięki sprytnie przemyślanej sieci irygacji, te ubogie pustynne grunty zamienione zostały w niezwykle wydajne ziemie, na których rosną niezliczone rodzaje owoców i warzyw. Morele, jabłka, brzoskwinie, winogrona i inne nieznane nam gatunki, przez kilka miesięcy w roku dojrzewają w rozpalonym pakistańskim słońcu, przez co stają się niezwykle słodkie i soczyste. Prawdziwy raj dla podniebienia.
W otoczeniu wioski hoduje się również konopie indyjskie, które wąskimi pasami, w formie miedzy lub „ziołopłotu” rozdzielają poszczególne pola uprawne. Byliśmy pewni, że oprócz miedzy pełnią one również inną, dosyć istotną funkcję, w końcu, to nie były roślinny dekoracyjne.
- To jest przepyszne – powiedział Szahid podając nam bliżej niezidentyfikowany kawałek czegoś owiniętego jelitem cienkim. Od dwóch godzin siedzieliśmy nad kotłem, w którym gotowała się owca. Po trudach dnia byliśmy koszmarnie głodni, tymczasem w garnku pływały mało apetyczne wnętrzności! Widok nie zachęcał, a zapach pogłębiał tylko to uczcie.
Ci ludzie są mistrzami przetrwania. W trakcie biesiady trwającej do późnych godzin nic się nie zmarnowało. Szczęśliwie i my, na początku lekko sfrustrowani poczęstunkiem, w końcu doczekaliśmy się prawdziwego mięsa. Następnego dnia ruszyliśmy tuż po wschodzie słońca.
- W drogę, póki słońce za horyzontem – Krzyknął Szachid. – Zapowiada się gorący dzień.

7. Sath Marau
Kocioł lodowcowy doliny Sath Marau i spływający z niego lodowiec Sath Marau (zwany również: aka Satmaro, aka Rara Gamuk) znajduje się w podgrupie górskiej Purian Sar, w regionie Batura Muztagh, w Karakorum Zachodnim. Usytuowany na wschód od wielkiego lodowca Kukuar-Toltar, ograniczony jest granią główną grupy górskiej Purian Sar. Grań ograniczająca od północy kocioł Sath Marau zaczyna się od wierzchołka Kuti Dorkush (5950 m) i dalej biegnie ku południowemu zachodowi.
W obrębie tej grani wznoszą się wierzchołki: Koti Chok (5967 m), Swat Maras (6005), rozległy masyw szczytu Gadeny (6015 m) i nawyższy Purian Sar (północny wierzchołek). Od masywu Purian Sar grań skręca ostro na wschód i biegnie w stronę szczytu Koran Peak (okooło 5700 m), który znajduje się już w grani bocznej, ograniczającej kocioł Sath Marau od południa. Grań tego wierzchołka opadając na północ, wraz z przeciwległym szczytem Kuti Pokush (zwany również: Kuti Dorkush, aka Kutio Deri Kush, nasz cel aklimatyzacyjne) tworzy wąskie gardło dla lodowca Sath Marau, który opadając na wschód potężnym lodospadem łączy się (jako lodowiec Rara-Gamuk, nazwa lokalna) z lodowcem Kukuar-Toltar Glacier. Szczyty otaczające w kształcie podkowy kocioł lodowcowy doliny Sath Marau w przeważającej ilości są nadal dziewicze.
Informacje praktyczne: Etymologia nazwy Sath Marau
W dialekcie Shina (odmiana języka dardyjskiego, którym posługuje się część ludności zamieszkującej region Gilgit – Baltistan), Sath Marau oznacza siedem zabitych (sath – siedem, marau – zabijać). Nazwa wzięła się z legendy o myśliwym, który po wielu dniach tropienia zwierzyny jednym strzałem zabił siedem kozic. Okoliczni mieszkańcy, aby uczcić to wydarzenie i zachować w pamięci niezwykły wyczyn, postanowili nadać tej dolinie nazwę Sath Marau, czyli „Siedem Zabitych”. Do dnia dzisiejszego legenda ta pozostaje niezwykle żywa, i wciąż z nie mniejszą siłą oddziałuje na wyobraźnię lokalnej ludności. Trudno się dziwić, w końcu, ci ludzie byli i nadal są myśliwymi przemierzającymi trudno dostępne przełęcze w poszukiwaniu zwierzyny (również tej zagrożonej wyginięciem i chronionej przez prawo).
8. Obozy pracy
Nie od dziś wiadomo, że zakładanie obozów wysokogórskich to niezwykle ciężka robota, która zabiera nawet jedną trzecią czasu przeznaczonego na całą wyprawę. Nie każdemu może się to podobać – siedem dni marszu z ciężkimi worami (tam i z powrotem), użeranie się z tragarzami, którzy w efekcie końcowym chcą iść w całkiem inne miejsce, opady deszczu i śniegu, niedziałający telefon satelitarny, zepsuta maszynka do gotowania, a przy tym wspinania tyle, co na lekarstwo, albo i wcale. Zatem, nie ma co się dziwić, że coraz częściej wybiera się łatwo dostępne góry, pod które przyjeżdża się samochodem, podejście pod ścianę zajmuje nie więcej jak dwie godziny, a na zdobywców ekstremum sportowego czeka ciepła strawa w schronisku. Z nami było inaczej. Od samego początku wiedzieliśmy, że wspinania będzie jak na lekarstwo, od ciężkiej roboty nikt się nie wykręci, a szansa na pełny sukces i tak niewielka. Nie rozczarowaliśmy się ani na jotę!
Czwartego sierpnia wreszcie osiągnęliśmy cel podróży. Był to ostatni „stage” dla naszych tragarzy, a pierwszy z ciężkimi worami dla nas. Świadomi ogromu pracy, jaka na nas czekała, postanowiliśmy wykorzystać siłę pieniądza i za podwójną stawkę przekonać tragarzy do jeszcze jednej tytanicznej pracy. Po długiej dyskusji pięciu pakistańskich śmiałków w gumowych podróbkach adidasa zdecydowało się z nami pozostać.
Jeszcze tego samego dnia dotarliśmy z nimi do dużej trawiastej platformy (nad moreną lodowca), która okazała się jedynym sensownym miejscem na obóz bazowy. Następnego dnia zeszliśmy na morenę lodowca po resztę wyposażenia. Po krótkim ważeniu worów (limit wagowy 18 kg) ruszyliśmy w górę. Z wyraźnym uczuciem deja vu pokonywaliśmy strome trawniki, które tuż przy granitowej ścianie tworzyły wąską, kwiecistą ścieżkę prowadzącą do obozu. W wielu miejscach była ona niebezpiecznie podcięta przez lodowiec, który przez dziesiątki lat, wgryzając się w płonną glebę, utworzył niebezpieczne osuwiska. Ostre zęby skał wyżynające się z piachu i mocno popękany lodowiec u podnóża osuwiska, potęgowały uczucie zagrożenia, które nasi tragarze jakby nie dostrzegali. Ich sprężysty i pewny krok w połączeniu z marnym obuwiem tworzył swoisty kontrast, paradoks – no bo jak można poruszać się tak pewnie, w takim terenie, i w takich butach?
Jedno jest pewne, ci Pakistańczycy są niezwykle mocni i zahartowani. Surowe warunki, w jakich żyją, czynią z nich ludzi niezwykle odpornych na trudy i niedogodności, a przy tym są oni tak prostolinijni, autentyczni i radośni. Idąc za nimi czuliśmy się trochę jak małe dzieci potrzebujące dorosłego przewodnika. Przejęci swoją rolą na każdym kroku starali się nam ułatwiać podróż, i minimalizować ryzyko. A to przecież my byliśmy wspinaczami, to my mieliśmy być twardzi; ale czy można być twardszym od Pakistańczyka?
Informacje praktycznie: obóz wysunięty
Obóz znajdował się w pn.-wsch. części kotła lodowcowego, w pobliżu dwuwierzchołkowego Koti Chok (5970 m) i jego długiej, opadającej na północ grani, z której wywieszały się potężne lodowe bloki, gotowe w każdej chwili runąć do podstawy ściany. Po drugiej stronie znajdował się Kuti Pokush (5750 m), piramidalny, dwuwierzchołkowy szczyt, z którego spływał skomplikowany, pełny licznych spiętrzeń lodowiec. Oba wierzchołki były celem naszej wyprawy.

9. Wspinanie. Praca czyni wolnym
Ten dzień był długo wyczekiwany. Dzień, w którym słowa praca czyni wolnym nabrały dla nas innego znaczenia. Obozy pracy dobiegły wreszcie końca. Przez ostatnich kilkanaście dni jedynym sportem, jaki uprawialiśmy był transport. Nosiliśmy jedzenie, sprzęt, paliwo, odzież, jedzenie, jedzenie i jeszcze raz jedzenie. A góry wciąż były poza naszym zasięgiem. Dziesiątego sierpnia wszystko się zmieniło. Tragarze stali się myśliwymi, na lodowcu stanął nasz obóz wysunięty (4747 m) z większością wyposażenia, wytyczone zostało bezpieczne przejście przez labirynt szczelin, a pogoda po sześciu dniach lampy definitywnie się załamała. Byliśmy gotowi do wspinaczki.
Jedenastego sierpnia (czwartek) postanowiliśmy ruszyć na rekonesans i aklimatyzację. Za pierwszy cel obraliśmy sobie szczyt Kuti Pokush (5750 m), zwany również przez miejscowych jako Kutio Deri Kush, co w lokalnym języku oznacza Okno na Trójkątną Górę. To był nasz cel aklimatyzacyjny, a zarazem punkt, z którego planowaliśmy dokładnie obadać linię naszej przyszłej wspinaczki na Koti Chok (5970 m). Mimo sporego zachmurzenia i opadu śniegu ruszyliśmy do ataku o godzinie 5 nad ranem. Od plateau oddzielało nas solidne przełamanie lodowca, które tworzyło niezwykłą mozaikę szczelin, zawieszonych seraków i niewielkich mostów śnieżnych. Poruszaliśmy się wolno ważąc każdy krok. Związani liną, przypominaliśmy trochę olbrzymiego krocionoga, który klucząc pośród ślepych zaułków, wije się, zawraca, to znowu przystaje, by zaraz ruszyć we właściwym kierunku.
W końcu dotarliśmy do dużej, zawalonej potrzaskanym lodem szczeliny, nad którą wywieszał się serak. Był on wysoki na kilkanaście metrów. Po lewej stronie ograniczała go skalna turnia z lodowym słupem, a po prawej oberwany blok. Byliśmy w kropce, a chwilę później w martwym punkcie. Wszystko wskazywało, że to koniec wspinaczki – utknęliśmy w połowie drogi. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy obejść lodowy słup i tuż przy skale wspiąć się po lodzie. Wskoczyłem na zaklinowany w szczelinie blok, i wolnym krokiem zacząłem obchodzić lodowy słup. Rozległ się trzask, który mnie zmroził. Martwy punkt. Żadnego bohaterstwa nie da się zaplanować; może się ono jedynie przytrafić.
Niezwykle szybko utraciłem animusz i wróciłem do chłopaków. Chwilę później wybrałem kilkunastometrową śnieżno-lodową kolumnę po prawej stronie. Po pokonaniu kluczowej przewieszki minęło kilka minut, zanim odzyskałem siłę do założenia stanowiska. To było raptem parę ruchów, ale płuca pompowały powietrze jak kowalskie miechy. Wysokość zaczęła robić swoje. Godzinę później ktoś nagle wyłączył zasilanie. Staliśmy na przełączce (5450 m) przyglądając się zachodniej ścianie Kuti Pokush, i wiedzieliśmy, że to koniec. Ambicja cisnęła, ale ciała mówiły dość. W sukurs przyszła nam pogoda. Zaczął intensywnie padać śnieg, a chwilę później rozszalał się istny żywioł. Odwrót zarządziło pogoda!
19 sierpnia, podążając za wskazaniami GPS-a wróciliśmy pod ścianę. Po pokonaniu skomplikowanego lodowca i przekroczeniu szczeliny brzeżnej, wspięliśmy się 160 metrową lodową ścianą, przekopaliśmy przez nawis, i łatwą granią ruszyliśmy na szczyt. Na wierzchołku o wysokości 5750 metrów zameldowaliśmy się przy zerowej widoczności. Mówi się, że nadzieja matką głupich, ale każda matka kocha swoje dzieci, zatem siedzieliśmy na wierzchołku wierząc, że chmury wreszcie się rozstąpią. Po 20 minutach daliśmy za wygraną. W rozmiękłym śniegu, powolnym krokiem ruszyliśmy w dół. Gdy tylko osiągnęliśmy rozkopany nawis, stał się cud. Gęste chmury nagle rozdarły się na strzelistych turniach i leniwie opadły na lodowiec. Przez kolejnych kilkanaście minut rozkoszowaliśmy się widokiem niezwykle pięknego Koti Chok, i co najważniejsze, po raz pierwszy widzieliśmy wschodnią ścianę, która stromym lodem wyprowadzała na wierzchołek. Byliśmy gotowi na deser.

10. 33 godziny lodowej akcji
I do południa budzikom śmierć, a po północy niech dzwoni kto chce.
Nie lubię Piasecznego, ale dość trudno się z nim nie zgodzić. Wspinanie to zabójczy sport – dla snu. Dobry alpinista to wyspany alpinista, ale jak pokazuje praktyka, jest to najtrudniejsza część górskiego wspinania. Cały wieczór miotałem się w śpiworze próbując zasnąć. Wszyscy chrapali, a ja pławiłem się w bezsenności. Był 22 sierpień. 120 minut do zarządzonej pobudki. Za kilka godzin miała się rozpocząć najważniejsza i zarazem ostatnia wspinaczka na tej wyprawie, a ja nie mogłem spać. Byłem podenerwowany, bowiem już raz nam się nie udało. Wówczas wspinaczka skończyła się na przełączce nocą, i w nieznanym terenie (5800 m). Przez kolejnych osiem godzin pełnych napięcia trenowaliśmy zjazdy z Abałakowa. Do obozu powróciliśmy po 28 godzinach akcji – na tarczach. Tym razem miało być inaczej.
Chłód podstępnie wkradał się do namiotu, gdy o godzinie 23 prawie zerwaliśmy się na nogi. Gotowanie to proces, który robi różnicę. Można go z powodzeniem realizować w śpiworze. Samą wspinaczkę już nie – i to było najbardziej okrutne. Chłód, ciemność, poszarpany lodowiec i naprawdę długi atak. Trzeba znaleźć w sobie dużo motywacji do wyjścia z namiotu.
Dwie godziny później pokonaliśmy przełamanie lodowca i podeszliśmy do szczeliny brzeżnej. Początek drogi zapowiadał się dość łatwo. Kuluar, który wybraliśmy, przez pierwsze trzysta metrów przypominał kształtem tatrzański piarg u wylotu żlebu. Szeroko rozwarty, pozwalał jęzorom lodowca swobodnie rozlewać się u podstawy góry. Kilkaset metrów wyżej zamieniał się w wąską nitkę śnieżno-lodową, która prowadziła na wysoko położoną przełączkę (5800 m). Ponad tysiąc metrów wspinania w terenie, który już znaliśmy, ale ponad nim wciąż czekała na nas wielka niewiadoma.
Przez pierwsze trzysta metrów było łatwo. Wspinaliśmy się szybko i bez asekuracji. W pamięci wciąż mieliśmy wcześniejszy atak. Wówczas, w trójkowym zespole i z asekuracją na sztywno, zdobywaliśmy wysokość niezwykle wolno. O wiele za wolno, żeby wejść na wierzchołek. Tym razem nasza taktyka była inna. Dwa niezależne zespoły wspinające się z lotną asekuracją o wiele szybciej zdobywają wysokość – i tego się trzymaliśmy.
Pierwsze promienie słońca przedarły się zza linii horyzontu koło godziny 6 rano, rozświetlając odległe szczyty Karakorum. Nanga Parbat, Batura Wall i wiele innych znanych nam z książek szczytów, zapłonęło czerwienią wschodzącej gwiazdy. Zmarznięci zimną nocą, cieszyliśmy się z nadchodzącego ciepła, nie zdając sobie w pełni sprawy z zagrożenia, jakie tego dnia na nas czyhało.
Trzy godziny później nitką lodową płynęła woda, a ze stromych ścian otaczających kuluar zaczął wytapiać się kamienny gruz. Pierwszy solidny kamień przefrunął koło nas z furkotem. Nie byliśmy zdziwieni, chociaż nasze obserwacje i doświadczenia z poprzedniego ataku nie zanotowały bombardowania. Pół godziny później kolejny duży „telewizor” rozorał lód nad naszymi głowami, i koziołkując, pofrunął dalej.
– Śmierć w oczach – krzyknął z dołu Gała. Miał słuszność. Po spotkaniu z taką bombą ciężko byłoby zachować właściwą postawę ciała.
Koło godziny 14, Maciek i Mikołaj osiągnęli wreszcie przełączkę. Po założeniu stanowiska zaczęli gotować herbatę, zachęcając nas do wzmożonego wysiłku. Na przełączce siedzieliśmy około godziny. W zasadzie trudno to było nazwać siedzeniem. Jedyne dobre miejsca zajęli Maciek i Mikołaj. Ja i Kuba musieliśmy wisieć. Mimo lekkich niedogodności, upajaliśmy się tą chwilą. Zdjęcia, herbata i czekolada – prawdziwa słodycz wspinania. Byliśmy pewni, że wejdziemy na wierzchołek. W końcu pozostało nam mniej niż 200 metrów przewyższenia, a do zachodu słońca było jeszcze tak daleko. Jakże się myliliśmy!

Kolejne 160 metrów lodu zabrało nam przeszło pięć godzin! Napotkana w trakcie wspinaczki cienka polewka lodowa na skale efektywnie nas spowolniła. Minęła dłuższa chwila zanim Maciek i Mikołaj zdecydowali się pokonać trudności, a ja z Kubą odnalazłem łatwe obejście trudności. Jeden wyciąg nad nami, chłopaki zbliżali się do podstawy skał, które tworzyły postrzępioną grań szczytową. Na nasze głowy sypały się kamienie i kruchy lód. Byliśmy dokładnie w linii ostrzału. Kolejne minuty przepełnione były soczystymi słowami, które szybowały w ich stronę. Zatrzymali się, a my trawersem uciekliśmy na prawo.
Jakąś godzinę później na grani szczytowej w końcu zapłonęła skała. Czerwień zachodzącego słońca był dla nas wyrokiem, którego bardzo się obawialiśmy. Mogliśmy wspinać się nocą, ale zjazdy za dnia, w rozwodnionym lodzie, przy akompaniamencie fruwających kamieni były trudne do zaakceptowania. Do tego dochodził jeszcze wyraźny czynnik zmęczenia i pełna doba wspinania.
Wreszcie zapadła noc. Ciemna, nieprzenikniona noc, podczas której na świat powyłaziły nasze demony – zmęczenie i niechybna wizja porażki. Łydki paliły, jakby ktoś je przypiekał nad ogniem, pompa pracowała na pełnych obrotach tłocząc gęstą krew i rzadkie powietrze, a każdy ruch do góry poprzedzał okrzyk. Za wszelką cenę chciałem dojść do grani i wspiąć się na szczyt. Ta obsesyjna myśl zdominowała mnie bez reszty, i gdy wydawało mi się, że nic mnie nie zatrzyma, z dołu dobiegł mnie krzyk Kuby.
- Do chłopaków, do chłopaków. – To był imperatyw, który nie podlegał dyskusji. Zamiast piąć się do góry, skręciłem w lewo, bezrefleksyjnie, jakby na rozkaz. Po chwili byłem na stanowisku. Maciek i Mikołaj właśnie przysypiali, gdy nakręciłem dwie śruby i założyłem drugie stanowisko. Po 10 minutach byliśmy w komplecie; pod skałą, jakieś kilkadziesiąt metrów od postrzępionej grani i wierzchołka. Tak blisko a tak wciąż daleko.
Ostatni zjazd założyliśmy koło godziny 8 rano. Kilkadziesiąt minut później siedzieliśmy i klarowaliśmy liny. Do szczeliny brzeżnej mieliśmy wciąż około dwustu metrów, ale już w łatwym terenie. Po 33 godzinnej akcji w lodzie napięcie opadło, a jego miejsce zajęło otępienie, które nasiliło się, gdy tylko ogrzały nas pierwsze promienie słońca. Po zimnej nocy byliśmy wdzięczni za odrobinę ciepła, ale tylko przez moment. Chwilę później wszystko się zmieniło.
Kamień pojawił się nagle. Leciał do nas ślizgiem, to znowu odbijał się, koziołkował, i nie widzieliśmy go, dopóki nie było już za późno. Dostał na krawędzi kasku, który tylko w części przyjął uderzenie. Pojawiła się krew. Mikołaj zgiął się w pół, a potem puścił wiązankę ostrych słów. Koti Chok wciąż polował, i nagle uświadomiliśmy sobie, że dla nas atak jeszcze się nie skończył. Wystarczyła jedna godzina słońca, by kuluar ponownie zaczął wypluwać kamienie złapane w górnych partiach ściany. Uciekliśmy pod skały. W trakcie opatrywania głowy ze zgrozą obserwowaliśmy szybujące pociski. To było prawdziwe artyleryjskie bombardowanie, a kaliber iście szatański.

11. Podsumowanie wspinaczek
W trakcie wyprawy przeprowadziliśmy kilka ataków szczytowych. Celem głównym był dziewiczy wierzchołek Koti Chok (5970 m), który na nasze nieszczęście obronił się dwukrotnie. Na jego południowo-wschodniej ścianie zrobiliśmy długą, około 1200 metrową drogę, która zakończyła się około 50-100 m przed wierzchołkiem. Do obozu powróciliśmy po 33 godzinach akcji non stop. Drogę w skali alpejskiej wyceniliśmy na D (bardzo trudna), na której napotkaliśmy lód o nachyleniu dochodzącym do 70 stopni (górne partie ściany). Góra miała dwa dominujące wierzchołki i kilka mniejszych turnic.
Celem aklimatyzacyjnym był wierzchołek Kuti Pokush (zwany też: Kuti Dorkush), który bronił się równie zaciekle. W trakcie udanej wspinaczki wytyczyliśmy nową drogę na wierzchołek. W skali alpejskiej wyceniliśmy tą drogę na AD- (trudno), lód ok. 60-70 stopni (160 m), podejście stromym lodowcem. Góra doczekała się nowej drogi i pierwszego polskiego wejścia.
W trakcie całej akcji górskiej towarzyszyły nam liczne załamania pogody, które uniemożliwiały bezpieczną wspinaczkę. Najdłuższe załamanie pogody trwało 3 dni i przyniosło ze sobą spore ilości śniegu. W dolinie znajduje się wiele dziewiczych szczytów. Z uwagi na znaczne rozmiary kotła i potężny lodowiec, praktycznie każdy z tych szczytów może być traktowany jako cel główny dla osobnej wyprawy.
12. Krotka historia eksploracji kotła lodowcowego Sath Marau
Kocioł lodowcowy doliny Sath Marau (plateau) nie był do tej pory eksplorowany przez wyprawy górskie. Natomiast, znane są nam wejścia (od innej strony) na dwa wierzchołki znajdujące się w grani głównej i w graniach bocznych okalających naszą dolinę. Są to: Kuti Pokush 5750 m (Kuti Dorkush) i najwyższy w grupie Purian Sar S 6293 m. Oba szczyty zostały zdobyte z innych dolin. Najwięcej wejść odnotowano na szczyt Kuti Pokush 5750 m (Kuti Dorkush) z lodowca Sath Marau (jęzor spływający z naszego kotła, nazywany także Satmaro Glacier) i Kukuar-Toltar Glacier (łączy się z lodowcem Sath Marau), przy czym wejść dokonano przez Kuti Dorkush Terrace. Jest to wielki taras (widoczny podczas trekkingu z wioski Bar), który przylega do kotła Sath Marau, ale jest od niego odgrodzony skalną granią [zob. Jerzy Wala, Karakorum Zachodnie, Taternik 1/2004, s. 31].
Udokumentowane wejścia na Kuti Pokush (Kuti Dorkush):
- I wejście: Rudolf Bardodey wraz z porterem o imieniu Kabul, podczas prac geodezyjnych w ramach DÖHKE Karakorum Expedition (1959 r.) [zob. http://blankonthemap.free.fr; Jerzy Wala, Karakorum Zachodnie, „Taternik”1/2004]
- II wejście: Jack Bergin i Mairi Keenleyside podczas irlandzkiej wyprawy (sierpień 1995 r.) [zob. American Alpine Journal, 1995, s. 296]
- III wejście: w ramach brytyjskiej wyprawy 1 sierpnia 1996 r. [zob. Jerzy Wala, Karakorum Zachodnie, „Taternik” 1/2004]
- IV wejście: Annabelle Barker, Penny Clay, Mary Twomey i Janet Vince w ramach kobiecej wyprawy brytyjskiej (sierpień 1997) [zob. American Alpine Journal 1997, s. 309].
- V wejście: Maciek Chmielecki, Jakub Gałka, Piotr Picheta, Mikołaj Pudo w ramach wyprawy Batura Muztagh Pakistan 2011. Nowa droga pn.-zach. ścianą z nieeksplorowanego do tej pory kotła lodowcowego doliny Sath Marau.
Drugim i ostatnim zdobytym szczytem w grani głównej okalającej kocioł lodowcowy jest dwuwierzchołkowy szczyt o nazwie Purian Sar (S i N). Jego południowy wierzchołek Purian Sar S (6293 m) został zdobyty w 1975 r. przez japońską wyprawę z lodowca Bat Swat Glacier [zob. American Alpine Journal, 1976, s. 549-550], natomiast szczyt północny Purian Sar N (6247 m) - najwyższy niezdobyty w grupie Purian Sar Mountains - nadal pozostaje dziewiczy.
W 2007 r. w południowej części kotła lodowcowego doliny Sath Marau działała polska wyprawa (w składzie: Wojciech Chaładaj, Jakub Gałka, Marcin Kruczyk), która eksplorowała tę część kotła. W trakcie wyprawy uczestnicy osiągnęli wysokość ok. 5400 m na wschodniej grani wierzchołka oznaczonego kotą 5700 (między wierzchołkiem 6015 (Gadeny) a Purian Sar N). Niestety, z powodu zagubienia plecaka ze sprzętem wspinaczkowym przez linie lotnicze nie byli wstanie bezpiecznie kontynuować wspinaczki na szczyt.
- Członkowie wyprawy na tle niezdobytego Koti Chok
13. Szahid Alam Nagari
Szahid Alam Nagari to niezwykle barwna i intrygująca postać naszej wyprawy. Tłumacz, przewodnik, sirdar odpowiedzialny za tragarzy, a także lokalny zagorzały polityk (separatysta), i doświadczony myśliwy. Przyjaciel Simone Moro, z którym łączy go nie tylko pełniona funkcja (przewodnik wysokogórski), ale i wspólna działalność społeczna i charytatywna. To właśnie dzięki wsparciu finansowemu Simone, Szahid mógł otworzyć szkołę dla mieszkańców malutkich, okolicznych wiosek, rozrzuconych między miasteczkiem Chalt, a Bar.
Szachid jest aktywistą. Problemy lokalnej społeczności nie są mu obce ani odległe. Dzięki wieloletniej pracy w Islamabadzie jako przewodnik turystyczny, trekingowy i wysokogórski poznał trochę świata i ludzi. Zobaczył więcej niż przeciętny Pakistańczyk, i dlatego ma odwagę mówić. Politycznie związany jest z ruchem Karakoram National Movments (KNM), który od przeszło 22 lat walczy o niezależność polityczną, ekonomiczną i społeczną regionu Gilgit-Baltistan (kiedyś: Northern Areas, należące do prowincji Kashmir and Jannu, zajęte przez Pakistan w 1947 r.).
Według Szahida i wielu innych opozycjonistów dystrykt Gilgit-Baltistan nie stanowi integralnej części Pakistanu. Co za tym idzie, nie może on być rządzony przez polityków z Islamabadu. Karakoram National Movements w swoich postulatach wzywa rząd pakistański do respektowania fundamentalnego prawa tego regionu do wyboru własnych, politycznych reprezentantów. Ludzie ci, wywodzący się z lokalnej społeczności i znający realne potrzeby, byliby wstanie skutecznie działać na rzecz Gilgit-Baltistan. Niestety, mimo werdyktu sądowego z 1999 r. nadającego tej społeczności prawo do wyboru własnej reprezentacji politycznej, władze w Islamabadzie marginalizują ten problem, nie respektują postanowień sądu najwyższego i nadal prowadzą szkodliwą politykę dla tego regionu. Konflikt trwa i wzbudza coraz więcej niepotrzebnych emocji.
14. Powrót do domu. Wszystkie drogi prowadzą do...
Skardu – to największe i zarazem najważniejsze miasto Baltistanu, które głęboko wcina się w surowe góry Karakorum. Usytuowane jest ono na wysokości 2500 metrów nad poziomem morza. Miasto to zewsząd otaczają suche, pozbawione roślinności wzgórza i szczyty, które podkreślają pustynny charakter tego rejonu. Założone zostało w niezwykle rozległej dolinie (10 km szerokości i 40 km długości), w której to wartki nurt Indusu, na krótką chwilę przemienia się w leniwie płynący ciek. Olbrzymie rozlewisko u podnóża miasta ujarzmia rzekę, ale tylko na krótką chwilę, bowiem już kilkadziesiąt kilometrów dalej, wzdłuż Karakorum Highway, Indus na nowo przemienia się w spienionego, górskiego demona.
Skardu to miejscowość turystyczna. Mimo niesprzyjających nastrojów politycznych Pakistanu, to miasto każdego roku przyciąga do siebie olbrzymią liczbę obcokrajowców. Jest ono bowiem główną bazą wypadową dla większości trekersów i wysokogórskich ekspedycji. To właśnie z tego miejsca najczęściej wyruszają karawany na osławione ośmiotysięczniki (Nanga Parbat, Broad Peak, K2, Gasherbrum), czy też na największe na świecie lodowce (np. Baltoro, 63 km długości).
Do stolicy Baltistanu dotarliśmy 30 sierpnia, wierząc, że uda nam się z tego miejsca wrócić do Islamabadu drogą powietrzną. To raptem jedna godzina lotu. Byliśmy zmęczeni: podróżą, wspinaniem, całą tą logistyką i presją czasu. Zależało nam na wydatnym skróceniu podróży, i było to całkiem realne, bowiem mieliśmy już zarezerwowane bilety. Rejon Skardu obsługują linie lotnicze „Pakistan International Airlines” (PIA), które przez wielu ludzi nazywane są żartobliwie „Pakistan Inshallah Airline”. W wolnej interpretacji oznacza to mniej więcej tyle: polecisz jeśli Allah na to pozwoli. Niestety, nie zawsze pozwala. Niski pułap chmur, kiepska widoczność uniemożliwiająca bezpieczne lądowanie między górami, porywisty wiatr, święto z okazji końca ramadanu – jest wiele powodów, dla których lot może być odwołany.
Mimo tego, wierzyliśmy, że nam się uda. Pierwszego września lot został odwołany. Był to koniec ramadanu, który bezsprzecznie wymagał świętowania. Mimo doskonałej lotnej pogody pilot samolotu podjął bezwzględną decyzję – kino zamiast lotu. Zostaliśmy w Skardu, i całe szczęście, bowiem mówi się, że „góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze”, o ile da im się szansę.
Jeszcze tego samego dnia do naszego hotelu przyjechali Maciek i Wojtek z wyprawy Laila Peak 2011, a dzień później wspólnie udało nam się wprosić na uroczystą kolację do dziewczyn z wyprawy Sosbun 2011 (Polski Himalaizm Kobiecy). Trzy wyprawy w tym samym czasie i w tym samym miejscu, a czwarta miała dopiero dotrzeć za klika dni. Miłka i Maciek, nasi przyjaciele z Krakowa od miesiąca przemierzali na rowerach Azję Centralną. Za sobą mieli już kilka tysięcy kilometrów po bezdrożach Kirgizji, Chin i Pakistanu. Spotkaliśmy się z nimi w Gilgit, tuż po zejściu z gór. Gdy wyjeżdżaliśmy do Skardu, obiecali, że będą szybko pedałować.
To zadziwiające, że tyle niezależnych wypraw spotykało się w tym samym miejscu. Niby nic dziwnego. Taka specyfika rejonu, ale co ciekawe, większość członków tych wypraw wzajemnie się już znała. Świat jednak jest mały, a wszystkie drogi zdecydowanie prowadzą do Skardu! Drugiego września lot znowu został odwołany. Allah nadal trzymał nas na końcu świata i wyglądało na, że sytuacja nie ulegnie zmianie. Pogoda była haniebna, prognoza jeszcze gorsza, a my nie mieliśmy czasu. Po raz kolejny czekała nas przygoda na Karakorum Highway z liniami NATCO, ale to już całkiem inna historia.